Starałem załatwić sprawę z klientami jak najszybciej się dało: sama bowiem obecność Williama oznaczała, że stanie się coś zgoła niestosownego. Pamiętam, że kiedyś gdy był wyjątkowo znudzony, wrzucił kawałek oototo w dekolt jakieś pani, w bardzo drogiej sukni. Pisk, wrzawa i krzyki trwały wtedy jakieś pół godziny. Więc teraz, gdyby zrobił coś podobnego i wyszłoby na to, że jesteśmy dobrymi znajomymi, mogłoby to negatywnie wpłynąć na moją reputację. Dlatego wolałem oddalić ich zanim coś podobnego nastąpi.
Można powiedzieć, że miałem głupie szczęście. Właśnie zaczęli się zbierać gdy Will dojrzał mnie i zastrzygł wesoło uszami, po czym zaczął machać tak energicznie, że krzesło aż szurało na boki. Uśmiechnąłem się wówczas i pozdrowiłem go spokojnym skinieniem głowy. Byliśmy dawnymi kolegami z klasy ale nie powiem, bym zapamiętał go jako osobę, z której towarzystwa trzeba się bezdyskusyjnie cieszyć. Raczej wprowadzał rodzaj dziwnego zamętu, który, choć nieszkodliwy z początku, przeradzał się często w coś bardzo nieprzyjemnego. Na przykład do wcześniejszej sytuacji z ootoro.
-Waltuś~! - zamachał swoim ogonkiem wesoło. Na ogół nie lubiłem, gdy ktoś w ten sposób zdrabniał moje imię, ale William był osobnikiem na tyle uroczym, że mogłem mu to wybaczyć. Kochałem koty, mimo wszystko.
Wtedy do stolika wrócił ten człowiek, którego mina wyrażała zakłopotanie, niechęć i coś na podobieństwo miny, którą ma człowiek, gdy go mdli.
<William?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz